Jest nim trzydziestopięcioletni Robert Fleming, właściciel podupadającego sklepu muzycznego, bez żony, dzieci czy prawdziwych przyjaciół. Wszystko to zagubił gdzieś między latami sześćdziesiątymi a dziewięćdziesiątymi. Zgorzkniały, wraca wspomnieniami do swoich byłych i zadaje sobie niebanalne pytania: czy warto żyć w maleńkim mieszkaniu w otoczeniu płyt i kompaktów, czy raczej powinno się założyć rodzinę, zyskać przyjaciół i pomyśleć o prawdziwej pracy; czy warto przyjaźnić się z kimś, kto ma mniejszą kolekcję płyt od nas i słucha tandetnej muzyki? I co tak naprawdę się liczy w życiu?
Na te i na mnóstwo innych pytań odpowiada nam człowiek żyjący blusem, soulem, popem, rockiem, biografami znanych i zupełnie zapomnianych artystów, którego niemal każdy dzień upływa rutynowo. Pasja, z jaką oddaje się kolekcjonowaniu nie tylko różnorodnych melodii, ale również głównie przygnębiających wspomnień, jego wewnętrzne zmagania i zastanawianie się, „co by było, gdyby...” oraz nieposkromiony język sprawiają, że jest naprawdę mało przeciętnym bohaterem. Każda jego dziewczyna miała inne cechy, co pragnął w nich zmienić, ale na szczęście mu się to nie udało, bo mogłam bez większego trudu przypisać imię do danej postaci. Choć Rob opowiada w niby-listach, że zerwanie z Laurą nie było największą stratą, jaką przeżył, im dłużej czytałam ten „klasyk”, miałam zupełnie inne wrażenie. Niemalże każda myśl jest podporządkowana jej osobie, która widzi go w zupełnie innym świetle, niż on sam – gdyż twierdzi, że jest tak bardzo przeciętny, że to jest jego jedyną cechą. Zadziwiające, ale nie przeszkadzały mi jego użalanie się nad sobą. Zbyt mocno pochłonęło mnie wczytywanie się w barwne, zabawne i poparte faktami opisy charakterów najróżniejszych ludzi, z którymi miał do czynienia. Jest tego naprawdę mnóstwo, a było wiele chwil, w których myślałam: „Jej, myślę dokładnie to samo, tylko jakoś nigdy nie umiałam tego ubrać w słowa!”. Gdyby porównać chociażby charakterystycznego Barry'ego czy ostrożnego, wylęknionego Dicka do jakiegoś gatunku muzycznego, to pierwszy znalazłby się pod napisem „hard rock”, taki, od którego zgrzyta się zębami i chce się wrzeszczeć razem z wokalistą. Natomiast drugi byłby ciepłą balladą, którą zapomniałoby się po pierwszej minucie, gdyby nie ostre nuty, które pojawiają się w bardziej dramatycznych momentach. Autor nie potrzebował opisów, aby pokazać, kto jest w tej powieści kim – to wszystko się widzi przez same dialogi i wnioski Roberta.
Zdjęcie z ekranizacji „Przeboje i podboje" |
Podobnie jest z całym klimatem – to po prostu czuć, dotykając nieco chropowatych stron. Opisy strojów, twórców najrozmaitszej muzyki, którzy rozgłos i fanów zdobyli głównie w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, plakaty, o których mówi Rob, filmy, jakie puszczano w telewizji czy w kinie, książki wydawane w tamtych czasach, a także to nieodgadnione „coś” nakreślają cały świat pana Fleminga w ten sposób, że nie trudno udawać, że żyło się w czasach, kiedy każdy wiedział, że taśmy na kasetach mają dwie strony, na których szuka się swoich ulubionych kawałków. Wszędzie wciskają się takie znane postacie światowej estrady jak Elvis Presley, Madonna, The Beatles, wzbudzając uśmiech na twarzy czytelnika (a w każdym razie na pewno na mojej).
Jest to zabieg bardzo ciekawy, gdyż bez namysłu można stwierdzić, że to książka opowiadająca o hitach z list przebojów w największych radiostacjach w Wielkiej Brytanii i nie tylko, a jednocześnie nie to jest tematem przewodnim opowieści. To samotność, próba uporania się z błędami przeszłości i nawiązania kontaktu z ludźmi, którzy powinni być dla nas w jakiś sposób bliscy. Może nie jest to oryginalna problematyka utworu, ale na pewno jedna z najlepiej przedstawionych.
Po drugim przeczytaniu mogę zapewnić, że również jest tak ze stylem Nicka. Jest taki swojski, trochę poprzeplatany porównaniami, może w pewien sposób prosty, jednak w tej prostocie tkwi jakaś moc, która sprawia, że wydaje nam się zupełnie inaczej. Nie ma w sobie tej nudy, którą posiadają inne książki.
Chociaż trzeba przyznać, że wielu twierdzi, że jak na typowe czytadło, które z zasady ma być lekkie, przyjemne i przede wszystkim odprężające, czyta się to momentami bardzo ciężko, czasami tak bardzo, że odkładałam tę książkę na półkę i przez kilka tygodni do niej nie zaglądałam, a potem musiałam wracać do poprzednich stron, by zdać sobie sprawę, że przecież ja je już czytałam. Prawdopodobnie wina tkwi w fabule, która niczym nie zaskakuje, nie ma w niej akcji typowej dla sensacji czy kryminałów. Dzieje się nie wiele, poza tym książka w głównej mierze opiera się na nostalgicznych rozmyślaniach Roberta, które zabijają mu czas, gdyż w jego życiu nie dzieje się tyle, ile powinno, według niego, co w rezultacie odbija się na poziomie zainteresowania mola książkowego.
„Wierność w stereo” jest powieścią „(...) pełna pokoleniowego snobizmu, uczuć i wyrzutów sumienia (…), której się nie zapomina, smutną, śmieszną i prawdziwą”, jak twierdzi notka na tylnej okładce. Podpisuję się pod tymi słowami absolutnie i polecam przeczytać dokładnie, nie nastawiając się na to, że natchnie nas do działania czy da energię, która sprawi, że zechce nam się patrzeć przez różowe okulary na świat. To historia, która nieco dobija, nie ma zamiaru pokazać nam, że jest arcydziełem literackim, ale daje nam pole do namysłu, do czego serdecznie zachęcam.
Oto zwiastun powieści w języku angielskim.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Lubię prowadzić tego bloga i odpowiadać na ciekawe komentarze. Dlatego proszę, napisz coś, abym wiedziała, że ktoś tu wchodzi :)