Nie tak dawno rynek zaczęły podbijać kryminały. Cały świat oszalał na punkcie trylogii Larssona. A co za tym idzie, również za innymi książkami z tego gatunku i z tej części świata.
Byłam bardzo ciekawa, w czym tkwi sekret popularności ich literatury, przesiąkniętej na wskroś chłodem i melancholią. Nie dowiedziałam się tego od koleżanek, które powiedziały, że powieści chociażby szwedzkie są najlepsze, bo... nie są amerykańskie i że każdy wie, czemu. Postanowiłam zakasać rękawy i wysnuć własne wnioski. Więc gdy dowiedziała się o książce „Wirus Ebola w Helsinkach”, z chęcią zaczęłam przewracać kartki.
Jeśli miałabym porównać tę pozycję do jakiegoś zjawiska, to na pewno nie do obezwładniającego tornada czy fal tsunami, raczej do zdradzieckich piasków, które, paradoksalnie, tym bardziej interesowały, im głębiej w nie wchodziłam. Więc rzuciłam się w wir wydarzeń? Owszem, działo się i to naprawdę dużo, choć musiałam przywyknąć do różnicy, jaka wynika z tego, że czytam z reguły prozę zupełniej innej kategorii, operującą odmiennym językiem, nie tak rzeczowym i pokazującym tyle szczegółów czytelnikowi, co ten, którym posługuje się Taavi Soininvaara. Styl i fabuła są połączone ze sobą niewidzialnymi nićmi, co instynktownie każdy czytelnik czuje. Wypieków na twarzy nie stwierdziłam, co oznacza, że pod względem akcji było tutaj słabo, prawda? Ależ nie, naprawdę recenzje zamieszczone na skrzydełku się sprawdziły, bo każda postać wnosi jakieś nowe wydarzenie, fakt, pułapkę. To nie jest typowa lektura tego rodzaju, gdzie przyczyny postępowania zbrodniarza są nam niejasne aż do emocjonującego finału. Nie, tutaj właśnie motywy są tym, co wyłania się już na wstępie. Byłam tym pozytywnie zaskoczona. Poza tym ci zmanipulowani na różne sposoby ludzie naprawdę dobrze gimnastykują i zachwycają wyobraźnię. Gdyby tylko ów nieszczęsny styl!
Miałam niedosyt detali, a tu jest ich sporo, dlatego tak łatwo było mi stwierdzić już po kilku słowach - wskazówkach, z kim mam do czynienia. Bohaterowie, mimo ledwie muśniętego opisu wyglądu zewnętrznego, byli stworzeni z krwi i kości. Poruszali się, mówili, denerwowali się, bali, skupiali i biegli, biegli, biegli, biegli co tchu w mojej głowie, która stworzyła najróżniejsze plany, nakładające się na miasto – stolicę Finlandii. Zwłaszcza przypadł mi do gustu pod względem konstrukcji i logiki generał Raimo Siren, który jest idealnym przykładem, że nie ma ludzi złych, tylko dokonujących wyborów, które zapewniają im dogodne życie. Przyznam, że ujął mnie kontrast pomiędzy rockowym brzmieniem ulubionych składanek Ratama a klasyczną muzyką Sibeliusa. Jednak autor zapomniał, że czasem warto zatrzymać się, poukładać, a nie zasypywać informacjami, które trzeba umiejętnie wpleść w dialogi, w krótkie opisy, zamiast męczyć odbiorcę, który z ponurą miną liczy kartki, jakie pozostały mu do końca.
Jestem niemal zachwycona korektą - błędy można by było policzyć na palcach jednej ręki. Niestety, im dalej, tym ich troszkę więcej, ale mimo to spisano się w tym wypadku naprawdę dobrze.
Fabuła klasyczna dla kryminałów, choć bardzo ładnie się zapowiadało, tym bardziej, że nie chciałam psuć sobie przyjemności z czytania i bez znajomości opisu na tylnej okładce zabrałam się do kompletacji dzieła Taaviego Soininvaara. Jednak brakuje tu jakiegoś urozmaicenia, pobocznych wątków. Wszystko dało się przewidzieć, gdyż już na samym początku poznajemy przyczyny działania generała. Choć nie powiem, końcówka jest jak najbardziej zaskakująca i sądzę, że mogłaby powstać nawet kontynuacja. Z chęcią bym takową poznała. A pewnie nie tylko ja. Osobom, które jeszcze nie wiedzą zbyt wiele o tym gatunku literackim, mogę tę pozycję polecić, gdyż jest sztampowym przykładem literatury skandynawskiej.
Książkę otrzymałam od Wydawnictwa Kojro, za co co serdecznie dziękuję:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Lubię prowadzić tego bloga i odpowiadać na ciekawe komentarze. Dlatego proszę, napisz coś, abym wiedziała, że ktoś tu wchodzi :)