Słyszysz trzy słowa: dziewiętnasty wiek i Niemcy. Oczekujesz czegoś oryginalnego, w końcu: ile książek o tym okresie, o tym miejscu wydano? Niewiele, doprawdy. I to jeszcze naprawdę dobrej literatury, pokazującej nietuzinkową opowieść, tło historyczne i żywe postacie. Czy to dostaniesz w „Marii” autorstwa Heinza-Lothara Worma? I tak, i nie.
Piękna i wzruszająca historia o miłości z przełomu XIX i XX wieku, pełna dramatycznych i niespodziewanych zwrotów akcji trzymających czytelnika w napięciu aż do ostatniej strony. Sięgając po książkę mamy okazję przenieść się w wiernie opisaną scenerię XIX-wiecznych niemieckich wiosek i miasteczek i wraz z parą głównych bohaterów przeżywać problemy, które napotykają podczas wędrówki. Możemy wręcz poczuć wiatr który pcha łódź Karola i Marii w kierunku nowego życia, jakie czeka ich w Ameryce, ale też razem z bohaterami przeżywać chwile grozy, kiedy i to marzenie zdaje się być niemożliwe do spełnienia. "Maria” jest na pewno ciekawie opowiedzianą historią. Ale nie tylko. Mieszkający w Hesji Heinz-Lothar Worm od lat zajmuje się badaniem historii życia lokalnej społeczności oraz zbieraniem informacji o miejscowych tradycjach. Dzięki temu osoby pojawiające się w książce są barwne i interesujące, sprawiając wrażenie postaci historycznych, których sposób życia i zwyczaje z perspektywy współczesnego czytelnika są niezwykle intrygujące.
Teraz, kilka miesięcy po przeczytaniu owej lektury - na tyle wciągającej, bym bez problemu mogła skończyć ją w kilka godzin i jeszcze pamiętać najważniejsze fakty – stwierdzam, że nieco się zawiodłam. Uwielbiam historie, w których człowiek jest zdany tylko na siebie, w świecie, którego już nie ma. Tutaj to się nieco rozmywa. Owszem, są te wszystkie detale, który każdy kojarzy z Niemcami i Ameryką, krótkie, acz treściwe opisy, ale zabrakło mi tego „czegoś”.
Klimat, jaki stworzył ów germanista i nauczyciel, jest dość prosty, jakby chciał dać odczuć czytelnikowi, że przecież i bohaterowie tułają się od małej wioski do małego miasteczka.
Kiedy o tym piszę, natychmiast nasuwają mi się surowe twarze osób, które gdzieś głębiej trzymają w sobie ogromne pokłady wiary, miłości, wsparcia, poświęcenia. Im dalej, tym oczywistsze jest, że owa społeczność, która wyparła się zakochanej pary – Marii i Karola – tak naprawdę ich wspiera, na swój mało wyszukany sposób.
Swoją drogą, dziwi nieco to, jak mało o sobie wiedzą. W końcu żyją ze sobą po sąsiedzku od tylu lat! Uznałam to za osobliwe, biorąc pod uwagę miejsce, jak i czas akcji.
Postacie to jedna z mocniejszych stron książki. Inne kobiety (być może z wyjątkiem tych, które poznała w czasie podróży przez Atlantyk do Ameryki – staruszka streszczająca swoje dzieje zrobiła na mnie duże wrażenie, jedna z najbardziej zapadających w pamięć osób, jakie można tu znaleźć) przedstawione zostały typowo dla tamtego społeczeństwa, gdzie mężczyznom w żadnym razie równe nie były. Chociażby Małgorzata jako załamująca ręce, oddalająca widmo nieszczęścia od siebie, głupiutka i słaba. I kontrast dla niej, czyli sama panna Ruppert – robiąca wrażenie na mężczyznach, opanowana, pełna nadziei, wiary, ale też i narastających wątpliwości. O sobie nie da również zapomnieć plejada najróżniejszych przedstawicieli płci brzydkiej – od zapalczywego, choć dobrego ojca do gorąco kochającego żołnierza oraz dobrotliwych pastorów.
Wędrówka przez świat to jednocześnie wyprawa do korzeni wierzeń o mandragorze, która pojawia się także w sadze o „Ludziach Lodu” czy o „Harrym Potterze”. W międzyczasie można spotkać szczególiki z życia tamtejszej epoki, choć, szczerze mówiąc, liczyłam na większy nacisk na tło historyczne i na ojczyznę Marii, co było przecież tak oryginalne, a w efekcie nastroju nie budowało.
Nie miałabym nic przeciwko wzbogaceniu opisów zewnętrznych bohaterów, jak temu, gdyby autor pokazał dokładniejsze portrety psychologiczne bohaterów, a nie jedynie uchylał przed czytelnikiem rąbek tajemnicy. Wydaje mi się, że to tylko szkic prawdziwej historii, która zdecydowanie mogła być bardziej rozbudowana. Jakbym oglądała obraz za zasłoną, dialogi i wyobrażone przeze mnie gesty. Lub przekazywaną od wieków plotkę czy baśń. Z drugiej strony, Jane Austen również nie była miłośniczką opisów wyglądu, a mimo to nikt nie narzeka na to, gdy czyta jej książki. Może po prostu ja miałam ich niedosyt.
Mimo wszystko, nie żałuję tego, że poświęciłam czas na tę pozycję, ponieważ przewracałam kartki z coraz większą ciekawością, co się dalej wydarzy. To idealna powieść na jesienne dni, optymistyczna i lekka, mimo znacznych minusów i raczej nie wyróżniająca się z tłumu podobnych sobie historii.
Książkę otrzymałam od Wydawnictwa Promic, za co serdecznie dziękuję:)
Ja wchodzę! (To o odpowiedź na komunikat przy komentarzu.) Już Ty dobrze wiesz, że jesienne opowieści z niedalekiej przeszłości to moje ulubione ciasteczko. Chyba się skuszę na tę pozycję, pomimo Twojego wrażenia, jakoby powieść była jedynie "szkicem". Czasem może autor pozostawia kolory i szczegóły czytelnikowi?
OdpowiedzUsuńCieszę się podwójnie, widząc takie komentarze. Aż dziw, że chce się Tobie pozostawiać ślad pod starszymi recenzjami (co i tak odnajduję).
UsuńMożna też tak uznać, a jakże, jednak to troszkę jak te opowieści z podróży: szybkie, krótkie, owszem, z jakimś kolorytem, strachem, przygodą, ale to tylko tyle. Chociaż lubię książki tego wydawnictwa, dodają nadziei... więc może faktycznie warto? A zresztą, co ja będę dalej smęcić, jak masz ochotę - czytaj! :D